Z frekwencyjnego szczytu, Gniezno zsunęło się niemal na sam dół. Nie jesteśmy już ośrodkiem, który może szczycić się jedną z najlepszych widowni w lidze, bo trybuny gnieźnieńskiego stadionu nie zapełniają się już nawet w trzydziestu procentach. Co jest tego powodem i jakie ma konsekwencje? Dziś pierwsza część rozmowy z władzami klubu.
8000 to liczba kibiców, która jeszcze niedawno nie była rzadkością na pojedynczym meczu. Dziś dokładnie tylu sympatyków żużla, zjawiło się na wszystkich (!) tegorocznych meczach Startu przy W25. Tylko inauguracyjne spotkanie można uznać za frekwencyjną normę, później było już tyko gorzej. Tutaj nie trzeba ani lunety, ani tabeli z excela, by przekonać się, że coś niedobrego dzieje się w Gnieźnie. To wszystko widać gołym okiem i dokładnie tak samo postrzegają to sami zawodnicy. Na ostatnim spotkaniu sam Kevin Fajfer zauważył, że coś „mało ludzi zaczęło przychodzić na mecze”. – Podczas meczu odbytego w czasie długiego weekendu majowego frekwencja była zadawalająca, niestety tego samego nie możemy powiedzieć o kolejnym spotkaniu z rywalem jakim był Landshut Devils . Niewiele ponad 2 tysiące widzów oglądało mecz z perspektywy trybun. Mamy świadomość tego, że sobota i godzina 14:00 to fatalna pora na rozgrywanie spotkań, ale niestety jesteśmy w tej kwestii uzależnieni od całej ligi i umowy, jaka obowiązuje z telewizją. Dobre wyniki osiągane przez drużynę sprawią, że wozy transmisyjne pewnie jeszcze nie raz zagoszczą w Pierwszej Stolicy. Z moich obserwacji i rozmów, jakie prowadzę z prezesami innych klubów wiem, że podobnie jest w innych ośrodkach – kibice wybierają transmisję TV zamiast emocji na stadionie, co widać było chociażby w ostatnią sobotę w Opolu. Subiektywnie rzecz ujmując jestem wstanie stwierdzić, że liczba kibiców nie przekraczała 1500 osób. Po odliczeniu kosztów organizacji tzw. dnia meczowego – a jest to kwota około 30 tysięcy złotych – w kasie pozostaje niewiele.Szkoda, że trochę uprzywilejowane są w tej kwestii drużyny z Landshut i Daugavpils, bo z tych ośrodków transmisji nie ma, a co za tym idzie mają oni możliwość wyboru dowolnej godziny czy samego dnia meczowego – dodaje Majewski.
Czynników odciągających kibica od trybun jest co najmniej kilka – poziom rozgrywkowy, telewizja, ceny biletów, godziny rozgrywania pojedynków – te powody wymieni pewnie każdy, kogo zapytamy o taki stan rzeczy. Z telewizją jest jednak nieco większy „problem”, bo być może już nie wszyscy tak uważnie śledzą wędrówki wozów transmisyjnych, by stwierdzić, że Warszawa upodobała sobie Gniezno, które jest na tyle blisko, że łatwo tu dotrzeć. Jak inaczej nazwać bowiem fakt, że to do naszego miasta przyjeżdżają głównie nadawcy (byli trzykrotnie), którym nie po drodze są wyjazdy na Łotwę, czy do Landshut. Dlaczego, nie wiadomo, bo nikt tutaj nie musi tłumaczyć się z decyzji. Dziwne z drugiej strony, bo przecież spotkania za naszą wschodnią granicą są często niezwykle atrakcyjne, a ostatnio Unia Tarnów wygrała tam jednym punktem.
Start konkretnie wylicza bilans i wskazuje wprost – obecność kamer na stadionie, równa się konkretnemu odpływowi kibica na trybunach. Nie zmienia tutaj nic gratyfikacja, bo i tak za tą sumę trzeba pokryć choćby koszt wynajmu agregatów do podtrzymania oświetlenia. Zostają tak naprawdę grosze czystego zysku. – Z moich obserwacji i rozmów, jakie prowadzę z prezesami innych klubów wiem, że podobnie jest w innych ośrodkach – kibice wybierają transmisję TV zamiast emocji na stadionie, co widać było chociażby w ostatnią sobotę w Opolu. Subiektywnie rzecz ujmując jestem wstanie stwierdzić, że liczba kibiców nie przekraczała 1500 osób. Po odliczeniu kosztów organizacji tzw. dnia meczowego – a jest to kwota około 30 tysięcy złotych – w kasie pozostaje niewiele. Mamy też świadomość tego, że sobota i godzina 14:00 to fatalna pora na rozgrywanie spotkań, ale niestety jesteśmy w tej kwestii uzależnieni od całej ligi i umowy, jaka obowiązuje z telewizją. Szkoda, że trochę uprzywilejowane są w tej kwestii drużyny z Landshut i Daugavpils, bo z tych ośrodków transmisji nie ma, a co za tym idzie mają oni możliwość wyboru dowolnej godziny czy samego dnia meczowego – dodaje działacz czerwono-czarnych.
A może jednak problemem są bilety i ich ceny? Dziś za normalny trzeba zapłacić 45 złotych, czyli podobnie jak za niektóre spotkania Lecha przy Bułgarskiej i większość meczów ekstraligowych. – Nie uważam, żeby była to zawrotnie wysoka kwota dla przeciętnego człowieka. Każde wyjście – do kina, restauracji czy na lody kosztuje. Inna sprawa to fakt, że te mecze były w bardzo dużych odstępach czasowych. Pierwsze spotkanie 31 marca, drugie po dwumiesięcznej przerwie 31 maja i trzecie 15 czerwca. Zakup jednego biletu w skali miesiąca nie jest więc chyba wyzwaniem „nie do przeskoczenia”… Mamy cały czas zniżki dla kobiet, które mają możliwość wejścia na bilet ulgowy, są bilety dziecięce, których prawie tysiąc rozdajemy przed każdym domowym meczem, mamy w ofercie bilety rodzinne dzięki którym najmłodsi wchodzą na mecz praktycznie za darmo. Znów odniosę się tutaj do statystyk sprzed kilku sezonów, kiedy bilety w przedsprzedaży były o 5 zł tańsze względem ceny w dniu meczu. Jaki był tego efekt? Przedsprzedaż stanowiła zaledwie 10% całej sprzedaży – kibice i tak czekali z kupnem biletu do ostatniej chwili, decydując się na zakup w kasie. Analizujemy jak to wygląda w tym roku i jest podobnie – największa sprzedaż odbywa się w dniu meczu, maksymalnie w godzinach popołudniowych w dzień poprzedzający spotkanie. Na tej podstawie nie zgodzę się z argumentem, że zrobienie biletów 10 czy 15 zł taniej sprawi, że stadion będzie pełen. Dużą ulgę w jednostkowej cenie biletu dawał karnet. Sprzedaż w tym roku była na nieco niższym poziomie niż w sezonach poprzednich, tutaj z kolei duży wpływ na to miała niewiadoma co do kształtu ligi, to ile drużyn w niej wystąpi i na ile pojedynków ten karnet będzie obowiązywał. Władzom ligi zależało, aby jak najwięcej drużyn przystąpiło do rozgrywek, i w pełni to rozumiemy, z drugiej strony wiązało to trochę ręce w kwestii sprzedaży wspomnianych karnetów – kończy R.Majewski.
Jedno jest pewne i tą wiedzę powinien mieć każdy. Bez kibiców, ten wózek nie pojedzie dalej. Być może zajedzie do finału ligi, gdzie trudno będzie nie awansować, ale ani centymetra dalej. Bez kibiców zresztą ten sport, jak i żaden inny nie ma sensu, bo jest to także anty-argument dla firm wspierających ten sport. I tutaj nam się kółko zamyka. Spiker Grzegorz Buczkowski zachęcał ostatnio na Facebooku, by każdy kto nie może, lub nie chce, kupił jednak bilet w sieci i został nawet przed TV. Byleby kupił. Efekt był mizerny. Może warto spróbować to przed kolejnym meczem z Piłą, gdzie frekwencja na 100% będzie jeszcze gorsza, bo nadszedł czas urlopów. Pomyślmy, czy naprawdę nam (wam) na tej szlace zależy….
Jutro druga część wywiadu, tym razem rozmówcą będzie prezes Ultrapur Startu, Paweł Siwiński. Zapraszamy!
0 komentarzy